Wojskowa historia, która pokazuje, jak oczekiwania wobec wojska często zderzają się z wojskową szarą rzeczywistością. Zapraszam do lektury, bo uważam, że jest to jedna z lepszych historii i zasłużyła na nagrodę w konkursie na najlepszą/najciekawszą wojskową historię.
Moja historia z wojskiem jest dość mocno “skomplikowana”. Pochodzę z rodziny, w której wojsko to tradycja. Dziadek, ojciec i wujek dzielnie służyli ojczyźnie przez wiele lat. Dziadek szkolony w Moskwie, ojciec w USA na Florydzie. Byli oni związani z siłami powietrznymi. Też chciałem pójść w ich ślady i kontynuować tą jakże “wspaniałą” tradycję.
Jednak chciałem pójść własną drogą. Był to czas, w którym w WP pojawił się powiew świeżości – KTO Rosomak “rosiek” czy jak tam później mówiono Kołowa Trumna Opancerzona.
Rozpocząłem swoją “karierę” szkoleniem w CSAiU. Ukończyłem je z dobrymi wynikami oraz pochwałami od dowódcy plutony, oraz kompanii. W końcu wojsko miałem we krwi, a sport był moją pasją. Do tego w szkole byłem wzorowym uczniem, więc i wiedzę przyswajałem łatwo.
Po szkoleniu wybrałem się do 17 WBZ w Międzyrzeczu. Zdałem WF, przeszedłem rozmowę z psychologiem oraz rozmowę kwalifikacyjną. Wkrótce po tym odebrałem telefon z WKU. Jest dla mnie etat. Teraz tylko RWKL oraz psycholog. Niestety na RWKL okazało się, że cierpię na tzw. zespół Gilberta, czyli genetycznie podwyższony poziom enzymu zwanego bilirubiną. Jakież było moje zdziwienie, jak dostałem kategorię zdrowia: niezdolny do zawodowej służby wojskowej. Marzenia legły w gruzach.
Było to jeden z największych ciosów, takich “z partyzanta”. Załamałem się, było mi bardzo ciężko. Wiele rozmyślałem i przypomniało mi się, iż jeszcze w CSAiU, mój dowódca plutonu opowiedział mi historię o swoim przyjacielu, który wybrał się do Francuskiej Legii Cudzoziemskiej. I tak przyszedł czas na nowy rozdział.
Zrobiłem szybki “research” i rozpocząłem przygotowania, chociaż i tak byłem w dobrej formie. Chciałem jednak dać z siebie wszystko. Następnie kupiłem bilet na samolot i wybrałem się do jednego z punktów werbunkowych – do Paryża.
Przeszedłem wstępną selekcję i zostałem przeniesiony do centrum w Aubagne. Tam zaliczyłem trwającą dwa tygodnie “dogłębną selekcję”. Nikt o bilirubinę nie pytał, bo po co. Inne wskaźniki “wątrobowe” miałem w normie. Dostałem się i spełniłem marzenia. Po szkoleniu podstawowym wybrałem jednostkę inżynieryjno-górską – 2REG.
Przeszedłem tam liczne szkolenia w tym dość ciężkie w Alpach latem i zimą. To te szkolenia, którymi swego czasu chwalił się AGAT :). Do tego kurs rozpoznania minersko-saperski (w końcu byłem “saperem”). Do tego zaliczyłem misję w Mali. Brałem udział w operacji SERVAL. Taki mały Afganistan, gdzie walczyliśmy z odłamem Alkaidy – Azawad. Nie było łatwo, konwoje, wybuchy IED.
Koniec końców dwóch z kolegów nie wróciło, tzn. wrócili, ale w takich ciemnozielonych skrzyniach wypełnionych lodem. Po powrocie z misji naszło mnie trochę refleksji i postanowiłem nie podpisywać kolejnego kontraktu. Miałem wtedy dziewczynę, która uczyła się języka, aby przeprowadzić się do mnie do Francji. Zrezygnowaliśmy z tego pomysłu i to ja wróciłem do Polski.
W Polsce rozpocząłem pracę w logistyce. Do okresu “plandemii” wszystko szło gładko. Niestety mój pracodawca stracił kluczowego klienta i musieliśmy się rozstać.
Mój “zew natury” znowu się odezwał. Przypadkowo dowiedziałem się, przeglądając rozporządzenia odnośnie chorób i innych dysfunkcji przy naborze do służby, że bilirubina już nie stanowi problemu :). Zmieniło się to chyba w 2017 roku. Cóż, stwierdziłem – lecimy z koksem :))).
Zacząłem szukać w swoim rejonie jakiejś ciekawej jednostki. Znalazłem 22bpg w Kłodzku. Pojechałem na testy i się dostałem. W sumie nie było dla mnie to nic trudnego. Wszystko zaliczyłem na 5 plus elegancko na rozmowie. Etat jest, badania zaliczone tym razem bez problemu. Jedynie dostałem skierowanie na prześwietlenie jamy brzusznej, by wykluczyć problemy z wątrobą.
Super, jestem w Kłodzku – pomyślałem. Jak to mawiał klasyk “w życiu piękne są tylko chwile” Tam przeżyłem szok. Myślałem, że po ponad dekadzie nieobecności w WP wiele się zmieniło oczywiście na plus. Niestety tam nastąpił “regres”. Pierwszą ścianę zaliczyłem gdzie? Wiadomo, że na mundurówce. Mundur dostałem po ponad tygodniu i to po telefonie od kapitana :).
Następnie szkolenia, służby, pic na wodę, fotomontaż. Myślę sobie: jednostka górska to może jakiś dobry sprzęt górski mają. Tak myślałem, póki nie zobaczyłem magazynu dumnie nazwanego”górskim”. Ja pierdole, 30-letnie narty hagana itp. Sprzęt raczej stanowił niebezpieczeństwo dla potencjalnego użytkownika.
Cóż, ale to nie było aż takie zmartwienie jak normy spalania STARA 266. Był taki przypadek, gdzie okazało się, że uszkodzony star palił za dużo. No i okazało się, że szef kompanii obciążył kosztami kierowcę, który musiał oddawać jakieś 80 parę złotych. Składaliśmy się wtedy plutonem, bo aż głupio było.
Trzeba tu nadmienić także o kosztach “remontów” tych trupów, które kilkakrotnie przewyższają koszty sprzedaży takich pojazdów przez np. AMW.
Ciekawym przypadkiem był ‘remont” honkera, który wyceniono na ~35tys. zł Akurat nie wiem, czy to prawda, ale tak usłyszałem od szefa kompanii. Tych historii było parę, wystarczająco, aby po pół roku dać sobie spokój. Napisałem przysłowiowy “kwit” i odszedłem do cywila.
Po powrocie do Polski zacząłem także rozwijać swoją pasję strzelecką. Zrobiłem patent, licencję, wystąpiłem o pozwolenie na broń. Następnie odbyłem kurs prowadzącego strzelenia oraz sędziego PZSS. Do dzisiaj działam w największym klubie strzeleckim w Polsce oraz stowarzyszeniu znanym jako braterstwo.eu. Prowadzę zawody strzeleckie, sędziuję, udzielam instruktażu nowym klubowiczom oraz prowadzę treningi dla ludzi z bronią własną.
Także nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Aczkolwiek “betonoza” w MONIE, ma się dobrze. Zresztą Pan Porucznik doskonale to wie – nie bez kozery po 15 latach dalej jest Pan Porucznikiem – szacun :))). Niejednemu najebało prądu w kitę – po wspaniałej ‘kuźni generałów”.
Naprawdę wojsko to syf. Legia też nie była wspaniała, ma dużo ułomności, ale z perspektywy czasu widzę, że tam faktycznie można poczuć prawdziwe życie żołnierza, a nie popierdółki 🙂